Szwejk i Krecik przy piwie, czyli o weekendowej Pradze na wesoło.

UWAGA! Jeżeli szukasz praktycznych informacji o czeskiej Pradze, to raczej nie będziesz usatysfakcjonowany. Jeśli natomiast szukasz inspiracji, by ją odwiedzić, weź swoje ulubione piwo i zrób sobie chwilę przerwy.
***
Żarty, szmoncesy, głupota, idiotyzm, wpadki, przypadki, codzienność, rubaszność - powodów do śmiania się jest wiele. Wypada czy nie wypada, lubimy się śmiać aż do bólu brzucha. Szczerze, bez udawania i powstrzymywania się od pokazania nie zawsze śnieżnobiałych zębów. Śmiech krąży w kulturze, unosząc się jak dym nad ludźmi wszystkich czasów i sprawiając liczne problemy filozofom i teoretykom w umiejscowieniu jego sensu i znaczenia dla epoki. W zamierzchłych czasach klasyfikowany jako niepożądany, bo świadczący o głupocie, innym razem - o beztroskiej naturze wesołka. O śmiechu można też mówić w sposób naukowy. Badania amerykańskich naukowców wykazały, że śmiech może zdziałać cuda. Nie chodzi tu jednak o jakieś nadprzyrodzone efekty.   Mięśnie twarzy podniesione w uśmiechu, rozluźniają napięte nerwy i przyczyniają się do redukcji stresu - największego wroga naszych czasów.
Sesja to z pewnością stresogenny moment w życiu każdego studenta. Już samo słowo może przywoływać bolesne wspomnienia najdłuższych dni w życiu spędzonych nad tonami notatek i stosami podręczników, gdy tylko jedzenie mogło skutecznie poprawić humor. Wiele godzin w stresie może trwale wywołać uszczerbek na zdrowiu. Zaradzić temu można jedynie poprzez równie długotrwałą śmiechoterapię. A żeby była ona skuteczna trzeba mieć pewność, że po prostu będzie śmiesznie. A gdzie może być zabawniej niż u naszych czeskich sąsiadów?


***
Dworzec Florenc w Pradze, po 11 godzinach spędzonych w Polskim Busie. Podchodzę, a właściwie podbiegam do jedynej stojącej taksówki, przebiegam przez ulicę spocona, z torebką i różową walizką. Musiałam wyglądać komicznie. Pukam w szybkę.
-Przepraszam, czy można?
-Tak.
-Jedzie Pan na ulicę Ugody 3?
Taksówkarz myśli, myśli. Chwilę mu to zajęło, podrapał się po łysej główce i odparł:
-Nie.Tam nie jadę.
Zaczęłam się zastanawiać, czy to przez pół polski-pół czeski sposób komunikowania się. Że może trzeba było po angielsku, tak cywilizowanie, a nie jak Janusz w skarpetach i sandałach głęboko przekonany o imperialistycznej przewadze polskiego nad innymi językami. Podchodzę do dziewczyn.
- Nie weźmie nas.
-A co powiedziałaś?
-Że na Ugody 3.
-Laska, nasz hostel jest na Odboru 3.
Do tej pory nie mam pojęcia, skąd wzięła mi się ta ugoda. A żeby było zabawniej, historia powtórzyła się jeszcze kilka razy. Do taksówkowej ofensywy dołączyła Natalia. Tym razem skutecznie. W międzyczasie na postój taksówek wjechały aż dwie, jedna żółta druga czarna, jak z dwóch wrogich obozów. A mogłyśmy zamówić Ubera, pomyślałam, gdy taksówkarze zaczęli się kłócić o to, który z nich był pierwszy i powinien - wedle taksówkarskiego prawa zwyczajowego, zabrać nas w wyznaczone miejsce. Jako cztery młode turystki z walizeczkami musiałyśmy wydawać się łatwym łupem, jak wolno-biegające antylopy dla zwinnego lwa, by bez specjalnego wysiłku jednym przejazdem wyrobić sporą część dziennej stawki. Okazało się, że hostel jest oddalony 2,5 km od dworca. A my zapłaciłyśmy 330 koron nie wiedząc za bardzo, czy to dużo czy to mało za ten przejazd. Czeska korona była dla nas jak waluta widmo, którą płacisz nie potrafiąc oszacować jej wartości w odniesieniu do polskiej złotówki. Pan był jednak bardzo miły, słuchał czeskiego rapu i podpowiedział, że z Czechami możemy porozumiewać się zarówno po polsku jak i po angielsku. Ale chyba jednak lepiej po polsku.
Hostel na Odboru 3 był dziwny. W starej kamienicy, wchodziło się przez toporne drzwi, trochę już podniszczone, do wyłożonego ozdobnym, czerwonym dywanem holu. Nad schodami wisiał kryształowy żyrandol. Zastanawiałam się, czy to nie takie mrugnięcie okiem do przyjezdnych - patrz, kolego, zapłaciłeś niewiele, a za tą cenę masz prawie to samo, co w najlepszych praskich hotelach. Po chwili jednak czar pryska, gdy okazuje się, że pokój znajduje się na 5. piętrze, a winda jest wielkości prysznica. Ale nie takiego ekskluzywnego prysznica, w którym mogłyby się umyć dwie osoby na raz - takiego małego, najtańszego prysznica. I niby wszystko w porządku, ale mrugająca złowrogo żarówka jak z horroru wybiła nam z głowy przejazd windą na górę.
Po drobnych sensacjach z kluczami i chwilowym dzieleniu pokoju z rodziną Słoweńców rozłożyłyśmy się wygodnie w uroczym, skromnym pokoiku. Radość nie miała końca. Terapia zaczęła działać.

Rześka kąpiel, szybkie odświeżenie i czas posmakować trochę nocnego praskiego życia. Cztery urocze Polki ruszyły na podbój jednego z najpiękniejszych miast Europy Środkowej i niewątpliwie - jednego z najtańszych. Bo gdzie jeszcze napijesz się na barce w centrum miasta piwa za około 6 zł?  W ciągu 48 godzin spędzonych w Pradze stałyśmy się koneserkami rozmaitych czeskich trunków, wybierając miejsca, gdzie cena nie wygląda na strasznie wygórowaną (nadal nie wiedząc, jak przeliczać korony na złotówki).  Kilka łyków Pilsnera i poczułyśmy się jak u siebie, rozumiejąc większość słów unoszących się nad głowami przechodniów, którzy próbowali w ten późny środowy wieczór przepchać się przez Most Karola - serce Pragi tętniące życiem zarówno nocą jak i za dnia. Muzyka ulicznych grajków mieszała się ze śmiechem turystów i tubylców, emanując serdecznością i ciepłem. Zdecydowanie wtedy zaczęło we mnie kiełkować moje czechofilskie zauroczenie Pragą, o którym tyle się pisze w polskiej literaturze. 
Zanim wróciłyśmy do hostelu dałyśmy się zgubić w korytarzach wąskich uliczek, które - gdyby nie napisy po czesku - przypominały labirynty włoskich, toskańskich miasteczek. Dziwne to miasto, pomyślałam, zdejmując niewygodne już po męczącym dniu buty. Rozbujana Praga ukołysała nas do snu. 

Na kolejny dzień już miałyśmy konkretny plan - chodzić, oglądać, zwiedzać, robić zdjęcia i ewentualnie potem - iść na piwo. Mamy w końcu tylko dwa dni, mówiłyśmy z powagą, czyli niewiele, by zobaczyć naprawdę dużo. 
-Ale najpierw kawa - pomyślałyśmy jakby chórem i skierowałyśmy kroki do pobliskiej kawiarni na rogu. I już dzień zaczął się śmiesznie - zupełnie przypadkiem wybrałyśmy na poranną kawę jedną z droższych opcji, które mogło nam zaoferować miasto. Był to chyba też moment przełomowy - nauczyłyśmy się przeliczać. Ale jak się później okazało - niewiele to pomogło. 




Upał był nie do wytrzymania. Nie odpuszczałyśmy i mimo potu cieknącego po  czole i plecach, wspinałyśmy się staromiejskimi uliczkami na legendarne Hradczany. Widok niesamowity, panorama Pragi wspaniała - ale jak zwykle moją uwagę przykuwają turystyczne dziwactwa, które można by chyba spisywać w książce jako fenomenalne zjawiska socjologiczne. Jest Pałac, wszystko pięknie, wejścia strzegą żołnierze w pełnym umundurowaniu, bardzo eleganccy i poważni - a tuż obok stoi wielki tron, na którym leżą królewskie zabawkowe insygnia. Każdy może zostać królem, za opłatą oczywiście. A pamiątka pozostaje, zdjęcie do pokazania stryjom i ciotkom - bezcenne. My jednak skierowałyśmy się do muzeum. 
Po przejściu bramy wyłania się przed odwiedzającymi katedra, łudząco podobna do Notre Dame w Paryżu, jakby grupa wesołków zakradła się nocą i wspólnymi siłami przeniosła budynek na praskie Hradczany. Ciemne, gotyckie mury nie przystawały do radosnego usposobienia Czechów - jak Oko Saurona na wieży zdawała się spoglądać na mieszkańców Pragi z góry, wyniośle, próbując wzrokiem ogarnąć to, co dzieje się w dolinie, podczas gdy tuż pod jej stopami, bo w muzealnych kasach, rozchodziła się w powietrzu woń marihuany. 
Po zakupieniu biletów poszłyśmy pozwiedzać – katedrę, Złotą Uliczkę i – szczerze mówiąc – nie pamiętam co jeszcze. Moje myśli uciekały w stronę czegoś ziemnego do picia, chwili wytchnienia i ochłodzenia. Kompletnie nie interesowało mnie, co się działo w Zamku – poza zapamiętaniem, że to właśnie tam doszło do defenestracji praskiej. Pragnienie doprowadziło nas znów nad rzekę, a głód – wyprowadził poza centrum w poszukiwaniu tańszych opcji obiadowych. Restauracja u Szwejka zapraszała do środka, na urokliwy dziedziniec wypełniony drewnianymi ławkami i stolikami, na których stały pysznie wyglądające, rumiane precle. Rzuciłyśmy się na nie, umotywowane „januszowym” myśleniem, że skoro tak stoi, to na pewno za darmo. Zamówiłyśmy tradycyjne knedle, donieśli nam jeszcze koszyk świeżego chleba na zakwasie – poczułyśmy się spełnione i usatysfakcjonowane. To uczucie nie trwało jednak długo.
-Ej tu jest napisane, że za każdego precla liczą sobie 10 koron – przeczytała Natalia, przerywając mi jedzenie trzeciego precla. Cóż, nie wypluje go już teraz, pomyślałam. Magda  spojrzała nieufnie na koszyk chleba na zakwasie.
-A co jeśli za chleb też trzeba zapłacić?
-Trzeba. Tu jest napisane, że doliczają z góry do zamówionych dań.
-Nawet, jak go nie tkniemy? – Zapytałam, nadal z pełnymi ustami od skądinąd przepysznego precla.
-Tak. Po prostu doliczają za to, że tu jesz. – odpowiedziała Natalia. W tym momencie pani przyniosła nam nasze knedle. Jej szeroki uśmiech wydawał się być nieszczery, jakby w duchu śmiała się z naszej naiwności. A ostrzegali, pomyślałam, żeby w Pradze uważać na tę ich pomysłową gościnność. Knedle nie smakowały już tak, jakby mogły, gdyby chleba nie donieśli, a precle były gratis. Zawsze należy jednak szukać rozwiązań. Zapłaciłyśmy za wszystko, a chlebek zawinęłyśmy do plecaka. Będzie do piwa, stwierdziłyśmy i wróciłyśmy do zaprzyjaźnionego pubu na barce.

*** 

Nigdy nie działały na mnie budziki. Mogły dzwonić, brzęczeć, jęczeć i krzyczeć, a ja -jeśli tylko miałam ochotę powylegiwać się jeszcze w łóżku- przestawiałam pobudkę na kolejne 10 minut. Jeżeli jednak za oknem siedzi gołąb i od 6 rano w możliwie najbardziej irytujący sposób daje znać o swoim istnieniu i jeśli każda próba jego przepędzenia kończy się fiaskiem, nie ma rady – po prostu trzeba wstać. Dzień  w Pradze znów zaczął się dziwnie.
Ponieważ poprzedniego dnia działanie według planu nam nie wyszło, postanowiłyśmy po prostu poddać się urokom praskich uliczek. Szybko obudził się w nas kobiecy instynkt zakupowy i spędziłyśmy mnóstwo czasu na szukaniu odpowiednich pamiątek. Magnesy, koszulki, szklanki do piwa, otwieracze, czekolady z marihuaną – wszędzie wszystko takie samo. Sprzedawcy nakłaniali nas do kupienia właśnie u nich, bo przecież to ręcznie robione cudeńko można kupić jedynie tutaj, w tym wyjątkowym sklepie prowadzonym przez Wietnamczyka na najbardziej turystycznej ulicy Pragi. Zmęczone monotonnym przemysłem pamiątkarskim zauważyłyśmy coś, co obudziło w nas uśpione w podświadomości dziecko – ogromny, 3-piętrowy sklep z zabawkami. Karuzela z kucykami, dwie zjeżdżalnie, całe piętro lalek Barbie różnego rodzaju – gdybym  trafiła tu jako dziesięciolatka, żadna siła nie byłaby w stanie mnie stamtąd wyciągnąć, pomyślałam. Cóż, chyba wiele się w tej kwestii nie zmieniło – wyszłyśmy ze sklepu po około godzinie. Zjechałam ze zjeżdżalni i kupiłam coś, o czym marzyłam odkąd pamiętam, tylko wstyd mi się było przyznać:


Po odwiedzeniu galerii z dziełami Muchy i Dalego uznałyśmy, że porcję kultury mamy na dziś już zaliczoną. Nie musiałyśmy się długo zastanawiać, co zrobić z pozostałym nam do odjazdu czasem. 
-Ej, jak się nazywała ta słynna piwiarnia, o której mówiła Twoja mama? - zapytała mnie któraś z dziewczyn.
-U Fleka. Podobno super piwo, super jedzenie. Idźmy tam! - odpowiedziałam, a Natalia już wpisywała nazwę w Google Maps. Po krótkim spacerze wśród staromiejskich wąskich uliczek i kolorowych kamieniczek, dotarłyśmy do tajemniczej bramy. W przedsionku panował średniowieczny mrok, jakby nikogo nie było w środku. Szybko okazało się jednak, że życie restauracji o tej porze roku toczy się na dziedzińcu. U Fleka to knajpka, w której piwo warzone jest od końca XV wieku. Późnośredniowieczny klimat utrzymano do dzisiaj - siada się przy drewnianej ławie i oczekuje na kelnera, który każdemu gościowi podaje ciemne piwo w dużym kuflu i kieliszek Becherovki. Robi to w taki sposób, jakby przyniesione trunki były darmowe. Nic bardziej mylnego. Tym razem jednak byłyśmy uprzedzone o sposobie okazywania gościnności w tej restauracji i bez dodatkowych stresów rozkoszowałyśmy się pysznym piwem. W pewnym momencie złapał nas mały głód. 
-Zamówmy teraz coś małego, do piwa, a potem przed wyjazdem kupimy sobie coś na drogę - zaproponowała Magda. Spodobał nam się ten pomysł, zwłaszcza, że dania w karcie wyglądały bardzo zachęcająco. Ser piwny na grzankach? Brzmi super, przyznałyśmy z Magdą i zamówiłyśmy z nieukrywaną ciekawością. Nie trzeba było długo czekać, by ciekawość zamieniła się w rozczarowanie. Cóż, na talerzu nie wyglądało to zbyt obiecująco. Papka jasnożółtego sera i dwie grzaneczki położone obok. Może chociaż smakuje dobrze, pomyślałam i wzięłam kęs grzanki z tym serem do ust.
Wtedy małe rozczarowanie przerodziło się w zaskoczenie, a jednocześnie - obrzydzenie. 
Mam nadzieję, że nigdy nie będzie mi dane posmakować zwierzęcych lub ludzkich odchodów. Więcej - nigdy tego nie zrobię. Tamtego dnia jednak, zupełnie nieświadoma, posmakowałam sera, który mógłby imitować ten smak. 
-Boże, nie dam rady tego zjeść. - powiedziała Magda przez łzy śmiechu. I faktycznie - nie dałyśmy rady.  


***
Nieprzyjemny zapach pozostał na naszych palcach do końca dnia. I była to  chyba jedyna mało fajna rzecz, jaka pozostała nam po pobycie w Pradze. Jeżeli masz ochotę na trochę luzu, ale nie na tyle dużo pieniędzy, by polecieć na Maderę - odwiedź stolicę knedli i piwa. Stres znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - może jednak jest w tym śmiechu trochę magii? :) 

Komentarze

Popularne posty