Uniwersum jednego dnia #1 - Berlin: miasto utracone
W poszukiwaniu straconego...
Najpierw utraciłam poczucie czasu - sześciogodzinna podróż z Warszawy do Berlina minęła jak z bicza
strzelił dzięki doborowemu towarzystwu. Doczłapałam się do swojego przedziału z
jedną połową dobytku na plecach, a drugą w walizce - połowa to oczywiście tutaj
przybliżona wartość, bo strzępki własności (całkiem istotnej) znajdowały się
też w torbie naramiennej i takiej małej, skórzanej, w której trzymałam
to co, najważniejsze - portfel i telefon. Uwolniwszy się od ciężaru,
rozpoczęłam swój
konwersacyjny maraton. O tym, że można zjeść mięso z foki i że w sumie to foki
szkoda, ale że warto spróbować, żeby
się przekonać, czy nam smakuje czy też nie. O tym, że od komputera to nam,
młodym oczy się psują, że potem nosimy wcześnie okulary tudzież
soczewki, ale że te soczewki to niezdrowe chyba są. Również od tej samej osoby o tym, że dieta wegańska nie jest najlepsza,
szczególnie dla dorastających dziewczynek, że trzeba być
świadomym wyboru diety i tak dalej. Wreszcie okazało się, że moja towarzyszka
podróży jest z Łabiszyna, w związku z czym, wysiadając
w Poznaniu ucałowała mnie na odchodne, jako wyraz najszczerszego, kujawsko-pomorskiego pozdrowienia. W Poznaniu zastąpił ją
obcokrajowiec, który za dużo nie
mówił, tylko się śmiał ciągle z czegoś, co
najwidoczniej było w jego komórce. A śmiał
się w tak pocieszny sposób, że
nietrudno było się tą wesołością zarazić. Myślę, że wtedy poczułam, że to
będzie wyjątkowa podróż.
Niedługo po zaaklimatyzowaniu się w Berlinie przyszła pora na straty
materialne - w tak dużym stadzie, bo liczącym 14 osób nie sposób niczego nie
stracić. Tak więc na pierwszy ogień poszedł zegarek - piękny, z osiemnastki,
pamiątkowy. Nie mój, ale ból utraty całkowicie zrozumiały dla całej grupy.
Niestety, jegomość złodziej w swoim fachu był niezawodny - sprawnie zagadał
kolegę i wykorzystując chwilę nieuwagi złapał go za rękę i zsunął mu zegarek z
ręki . Tyle go widzieli - skradziona własność
jak i jego nowy właściciel, czarnoskóry przestępca ( nie jestem rasistką, mówię, jak było) zginęli w ciemnościach nocnego Berlina.
Poniesione przeze mnie straty, choć mniejsze majątkowo, również miały miejsce pod osłoną nocy. Berlin by
night jakoś zawraca w głowie, a zmieszany z choćby odrobiną dawką alkoholu
powoduje, że w ogóle się tą
głowę traci i zapomina o wielu istotnych rzeczach. W moim przypadku były to
buty, a konkretniej baleriny - jedyne eleganckie smart casual obuwie, które wzięłam na ten wyjazd, poza tym -
najwspanialsze Birckenstocki i buty do biegania (nie pytajcie, ile razy
biegałam). Po spotkaniu z pewnym ważnym posłem gdzieś w okolicach Bundestagu
postanowiłam zmienić buty, bo mówiąc wprost,
nie wytrzymałabym całego dnia zwiedzania w balerinkach. Włożyłam je więc do
dużej, papierowej torby i do końca dnia nosiłam tę torbę ze sobą. Podkreślam,
że do końca dnia, bowiem już po północy, gdy
mieliśmy dość rozmowy z panem Jędrkiem kloszardem na berlińskiej wyspie muzeów, wraz z innymi członkami nocnej eskapady
alkoholowej postanowiliśmy w chwili jego nieuwagi po prostu uciec. Niczym
Kopciuszek nieopatrznie zostawiłam tam swoje pantofle - pan Jędrek nie wszedł w
rolę mojego księcia z bajki, raczej mnie
nie szukał, co więcej - myślę że buty sobie przywłaszczył i zrobił sobie z nich
użytek lub po prostu gdzieś opchnął za odrobinę alkoholu.
Skoro już przy Jędrku jesteśmy, warto wspomnieć o utraconych
marzeniach - a przynajmniej tak jego sytuację widziała nasza kilkuosobowa
grupa, składająca się z przedstawicieli polskiej inteligencji, a być może
przyszłych naukowców, profesorów wyższych uczelni, słynnych publicystów i szanowanych prawników. Dla nas pan Jędrek był przegranym - rzuciła go żona i 17 lat temu,
po Woodstocku, spakował się i pojechał do Berlina. Od tamtej pory śpi, to tu to
tam, gdy jest ciepło to pod gołym niebem, na trawce, a gdy robi się zimniej -
przenosi się kilkaset metrów dalej, o tam
(wskazał nam palcem) pod most. Ucieszył się gdy usłyszał ojczysty język,
ponadto poczuł chyba zapach ulubionego napoju, tak więc przybył wraz z kolegą
na towarzyską pogawędkę. Próbowaliśmy
przekonać Jędrka, że takie życie to nie jest wszystko, na co go stać, że
przecież można więcej i lepiej. Nie dał się jednak przekonać, bo tak właśnie
jest mu najlepiej. Zrezygnowani pożegnaliśmy się z nim, pozdrowiliśmy
serdecznie i przenieśliśmy nasze intelektualne dysputy kilkaset metrów dalej, niedaleko miejsca, gdzie pan Jędrek śpi,
gdy robi mu się trochę zimno.
Nasz polski kloszard to jedynie kropla w morzu bezdomnych w Berlinie -
zwłaszcza po wschodniej stronie, idąc przez park można bez trudu natknąć się na
osobliwe obozowiska - otoczone wózkami
sklepowymi, pełnymi rozmaitości, kilka kradzionych (chociaż może się mylę, może
niekradzionych) rowerów, a wśrodku
tego maleńkiego światka na karimatach wyleguje się kilku jegomości, jakby nie
zdając sobie sprawy, co konkretnie dzieje się za murami ich własnego,
pieczołowicie wydzielonego domu. Mir domowy jest nienaruszalny - grozi to
solidnym wpier*olem, dlatego nie ruszają tych domostw nawet policjanci czy
strażnicy miejscy. Wszyscy wiedzą, że w Niemczech jest po prostu za drogo.
Drożyzna jest szczególnie
wyczuwalna zwłaszcza wtedy, gdy przez własną nieuwagę straci się te siedem euro
- to przydarzyło się nam, nadziei polskich uniwersytetów, gdy przez roztargnienie i ogólny brak solidarności organizacyjnej, spóźniliśmy się na zbiórkę z
opłaconym z góry
przewodnikiem. Ślad po nim zaginął i mimo prób jego odnalezienia byliśmy
zmuszeni zwiedzać Berlin na własną rękę.
II wojna światowa odcisnęła na Berlinie bardzo wyraźne piętno utraty
nadziei w ujednoliceniu części zachodniej i wschodniej. Można właściwie
powiedzieć, i nie będzie to niczym odkrywczym, że jeden mur a dwa zupełnie różne miasta. Chociaż minęło już ponad 20 lat,
zachodni Berlin świeci czystością i wali po oczach bogactwem, a wschód - przez tą swoją wschodniość jest ostoją
kloszardów i od niedawna hipsterów. Pubów i knajp tu
jak po deszczu, ciągły gwar i wrzawa, o wszechobecnym syfie nie wspominając.
Trochę jak Warszawa Zachodnia i Praga, tylko że na znacznie większą skalę.
Wschodnia część Berlina, choć zapewne ciekawsza, nie nadaje się do odwiedzania
po zmierzchu.
Jak na razie przedstawiana przeze mnie sama utrata czy strata ma
raczej negatywny wydźwięk. Nie można jednak zaprzeczyć, że podczas pobytu w
Berlinie wiele razy straciłam pieniądze w całkowicie pozytywny sposób. Spróbowałam
wegańskiego currywursta i dzięki temu doświadczeniu wiem, że nigdy więcej go
nie spróbuje (kiełbasa dla wegan nigdy kiełbasą nie
będzie, koniec złudzeń). Spróbowałam też
przepysznego piwa pszenicznego, robionego na miejscu w dzielnicy arabskiej,
dookoła sklepy z żywnością Halaal i z przeróżnymi chustami dla muzułmanek, do wyboru do kolru. Pub był ukryty
między wysokimi blokami, na dziedzińcu - z pozoru nic nadzwyczajnego, kilka
krzywych ławek, sznur lampek zawieszonych nieudolnie na drzewach, ale o miejsca
siedzące trzeba było walczyć, tak dobre piwo tam robią. Ponadto atmosfera była
niesamowita - przed nami siedzieli sędziwi panowie, sącząc któreś z kolei piwo i oddając się jakiejś
pasjonującej rozmowie, a za nami - studentka, czytająca skrypt na zajęcia,
każde przeczytane zdanie zapijając weizenem. Mając głowie ten obrazek i
wszystkie inne, którymi uraczył
mnie Berlin i odwiedziny we wszelkich jego, nawet najdziwniejszych zakamarkach
pomyślałam, że to miasto nie ma szans na prawdziwe ujednolicenie kulturowe. Ale
może właśnie to jest jego urok?
Fajne, szanuje <3
OdpowiedzUsuń