Ciuciubabka. Jordania last minute #1
Czar
przypadkowych spotkań.
Ze wszystkich
idiotycznych gier z dzieciństwa ciuciubabka jest bezkonkurencyjnym liderem tego
festiwalu niedorzeczności. Wystarczy chusta na oczy dla wybrańca z tłumu rozwrzeszczanych
dzieciaków i zabawa gotowa. Chustę trzeba zawiązać porządnie, bo jedyne co
rzeczona ciuciubabka może widzieć, to
ciemność, a dla kompletnej dezorientacji najlepiej jeszcze kilka razy
poobkręcać ją wokół własnej osi. Jak
dziecko we mgle błądzi po pokoju i kierując się wyłącznie kilkoma
nieznacznymi sygnałami płynącymi z otoczenia, szuka po omacku innych
graczy. Reszta ma niezły ubaw, wspomniana ciuciubabka – niekoniecznie. Jeżeli
faktycznie jest tak, że fortuna jest ślepa, można zaryzykować pozostałym, nie
otumanionym zmysłom i spróbować przetrwać do końca rozgrywki. A nóż się uda
wygrać? W końcu jakoś to będzie, a gdy
gra się skończy, można będzie odetchnąć z ulgą i oddać kawałek materiału innej
ofierze.
Niech pierwszy rzuci kamieniem
ten, komu los takiej chusty na oczach nie zawiązał. Wystarczy wprawić w ruch
tylko ten pierwszy klocek domina i niech się dzieje. Raz to o jeden krok za daleko,
który kończy się tuż nad przepaścią, a innym razem jest jak rzucenie się w
ramiona Fortuny – albo innej, czuwającej siły wyższej. Ryzyk fizyk, jak to mówią, kto nie ryzykuje ten nie pije szampana.
Na przykład takiego kupionego w Izraelu, wylegując się na szczycie pustynnej
skały podczas zachodu słońca, w wyłącznym towarzystwie wielbłądów i
orzeźwiającego, jordańskiego podmuchu wiatru.
***
Na początku był chaos.
Spóźniłam się na pierwszy autobus, drugi w ogóle nie przyjechał i gdyby nie
taksówkarz bez zlecenia jadący moją ulicą, prawdopodobnie nie zdążyłabym na
pociąg do Modlina, który z resztą na moje szczęście był opóźniony. Wsiadając do
pociągu pomyślałam, że może lepiej jednak zawrócić i odpuścić sobie ckliwe
marzenia o odwiedzeniu Petry, nocy spędzonej na pustyni i romansie z Beduinem
(niepotrzebne skreślić). Z drugiej strony, pojawienie się taksówkarza dokładnie
wtedy, gdy tego potrzebowałam zwiastowało dobrą passę i nie mogło być zupełnym
przypadkiem.
O Jordanii nie
wiedzieliśmy prawie nic. Tylko tyle, że jest bezpiecznie, można rozbijać się na
dziko, a i z autostopem nie powinno być problemu. Co zobaczymy, gdzie dokładnie
będziemy spać i myć się, co będziemy jeść – tego nie wiedzieliśmy. Kilka puszek
ryb w sosie pomidorowym i mięsiwa o konsystencji i zapachu karmy dla psów miało
zapewnić nam byt na najbliższe kilka dni. Jakoś to będzie, mamy mapę, telefony
i pieniądze, poradzimy sobie, myśleliśmy sącząc piwo na lotnisku w Modlinie,
przez które z resztą prawie się spóźniliśmy na lot do Eilatu.
Od samego początku
podróży byliśmy jak dzieci, których niezdolność do rozpoznania zagrożeń świata
zewnętrznego wymaga prowadzenia za rękę. Każda, nawet najmniejsza przeszkoda na
drodze może doprowadzić do bolesnego upadku. Cała odpowiedzialność spada wtedy
na trzymającego za rączkę, a niczego nieświadome dzieci, okryte swego rodzaju
parasolem ochronnym, stawiają beztroskie kroki w niebezpiecznym świecie
dorosłych. Dzięki uprzejmości kilku przyjaznych rąk, mogliśmy bez krwi, potu i
łez przeżyć czterodniową przygodę życia.
***
Prowadzeni
jakimś niewyraźnym, lecz podskórnym przeczuciem, już pierwszego dnia ruszyliśmy
wspominaną machinę domina. Na pierwszego stopa nie czekaliśmy nawet minuty. Zatrzymał
się wesoły gość w średnim wieku, jak się okazało menedżer centrum nurkowego
mieszczącego się przy plaży z rafą koralową, na którą chcieliśmy się dostać.
Mówił całkiem nieźle po angielsku, cały czas się uśmiechając. Wczuł się w rolę
przewodnika – jadąc na plażę objaśniał nam, co możemy zobaczyć przez okno. Z
lewej strony Egipt, z prawej Izrael, a gdzieś za nami Jordania. Wszystko
skupione wokół Morza Czerwonego, jednocześnie wspólnego dziedzictwa i jedynego
elementu spajającego tak różne kultury i sporne interesy. Tutaj granice są
faktycznie namacalne – nie ma zaufania do sąsiada, jest niechęć i strach.
Strach przed utratą tego, co własne, wywalczone i za wszelką cenę chronione. To
pragnienie odróżnienia się i oddzielenia od innych stanowi bez wątpienia
podstawowy składnik tożsamości narodowej państw basenu Morza Czerwonego.
Jak się jednak okazało, narodowość nie gra aż takiej
roli, jeśli chodzi o zwykłą ludzką uprzejmość. Dzięki jego pomocy mogliśmy przechować
bagaże w szatni, a niektóre cenne przedmioty w sejfie. Nie wziął od nas za to
żadnych pieniędzy.
Po orzeźwiającej kąpieli
w morzu wśród ryb tamtejszej rafy koralowej, wygrzewając się w porannych,
jeszcze nie dających o sobie znać promieniach słońca, czekaliśmy na kolejnego
stopa. Jeszcze podekscytowani, do syta napełnieni dotychczasową przygodą, nie
zdążyliśmy nawet zapragnąć kolejnej, gdy nagle na poboczu stanęło auto.
W środku siedział duży i
wesoły facet z rudą brodą. Mocno sepleniąc i łamiąc angielski zapytał, dokąd
chcemy jechać. Właściwie nie zaczekał na odpowiedź tylko kazał wsiadać i ładować
bagaże do środka. O zapłacie nie było mowy, bo on od nas nic nie chce –jako były żołnierz
armii Izraela dostawał dosyć wysoką pensję, wysoko ponad średnią krajową,
dzięki czemu mógł sobie pozwolić na nieco więcej, niż reszta społeczeństwa.
Gdyby jednak zamarzył o podróży do Jordanii jak my, zechciał zobaczyć Sfinksa i
Piramidy czy też napić się angielskiej herbatki w kawiarni z widokiem na Big
Bena, to przez najbliższe 5 lat takiego
marzenia nie mógłby spełnić ze względu na zakaz wystosowany wobec żołnierzy walczących
w izraelskiej armii. Ja w takiej sytuacji czułabym się jak ptak zamknięty w
klatce, uwięziona we własnym kraju, bez możliwości wykonania ruchu w stronę, w
którą akurat miałabym ochotę. Dla niego nie był to problem wart zaprzątania
sobie głowy – gość miał inne, lepsze rozrywki.
Jako że Eilat to duże,
turystyczne miasto, to i hoteli w nim sporo. I to jakich hoteli! Niczym po
dotknięciu midasowej dłoni, kapiących złotem i przypominających pałace z kości
słoniowej, hoteli całych z marmuru i pełnych bogatych gości z grubymi
portfelami. Za tym bogactwem nie szła w parze żadna extra ochrona obiektów.
Bohater tej historii od lat praktykował tzw. Wpraszanie się do hoteli pokroju Hilton
czy Sheraton na, jak to ujął, darmową
wyżerkę i popływanie w hotelowym basenie. Najwyżej mogą wyprosić, a wtedy
należy grzecznie przeprosić i rżnąć głupa, że w sumie to się nie wiedziało, że
tak nie można. Gdy wysiadaliśmy przy granicy z Jordanią powiedział, że
powinniśmy wrócić do Eilatu i przekonać się na własnej skórze, jak to jest być
(oczywiście czysto stereotypowym) Żydem.
Na przejściu granicznym -
jak na granicy światów. Końca formalności, których należało dopełnić nie było
widać. Po co tu jesteście, na jak długo tu jesteście, kim wy właściwie jesteście
i co chcecie robić – powtarzały znudzone panie w okienkach, a po przejściu
przez ziemię niczyją ogrodzoną kilkumetrowym płotem z zasiekami – jeszcze
bardziej znudzeni panowie strażnicy. Kolejki po wizę rosły, a wraz ze wzrostem
temperatury czas zdawał się zwalniać tempa. Bez wątpienia zegar zatrzymał się w pokoju do sprawdzania Jordan Passa – tam
gość miał czas nawet na spalenie papieroska podczas przeglądania wiz w moim i
Marcina paszporcie, na całe szczęście kiepując do porcelanowej, prawie
prlowskiej popielniczki. Pełni nadziei, że to już ostatni przystanek na drodze
do Jordanii, szybko się rozczarowaliśmy, bo była jeszcze długa kolejka przed
nami. Nie tylko my byliśmy już poirytowani. Brytyjsko wyglądająca, elegancka
para około sześćdziesiątki również nie wyglądała na zadowoloną.
-Przepraszam mówicie po
angielsku? Po co my tu stoimy? – sami tego nie wiedzieliśmy. Wspólna niedola
była okazała się być punktem zaczepnym do dalszej rozmowy. Pytania padające z
ich ust przypominały te, z którymi zmagaliśmy się na granicy, ale tym razem
odpowiedzi udzielaliśmy ze znacznie większym entuzjazmem niż poprzednio. Nie
byli to Brytyjczycy, tylko Amerykanie z Teksasu, którzy przylecieli w
odwiedziny do swojego przyjaciela. Po chwili i ów przyjaciel pojawił się w
naszym towarzystwie – uśmiechnięty, długowłosy siwy pan w kapeluszu – takim stereotypowym
kapeluszu z filmów westernowych. Wtedy tego nie wiedzieliśmy, ale był to moment
przełomowy dla całej naszej podróży. Nowy klocek domina poszedł w ruch.
Facet miał na imię Larry.
Zadał nam kilka krótkich, standardowych pytań, po czym walnął prosto z mostu:
-Macie gdzie dzisiaj
spać? – my, nieco zbici z tropu odparliśmy zgodnie z prawdą, że mamy namiot i
mieliśmy zamiar rozbić się na pustyni. Larry bez chwili namysłu odpowiedział,
że zaprasza nas do siebie na noc, a jako że mieszka w Akabie, która jest
położona niedaleko Wadi Rum, to może nas jutro z samego rana na pustynię
zawieźć. Szczęki nam opadły z wrażenia. Oto stoi przed nami kompletnie
nieznajomy gość i nieznajomej dwójce młodych ludzi oferuje nocleg we własnym
domu. Nie mogliśmy odmówić. W końcu prawdziwa przygoda często pisze się sama.
Komentarze
Prześlij komentarz