Ciuciubabka. Jordania last minute #2


Akaba to zła siostra bliźniaczka Eilatu. Oba miasta, wyłaniające się jakby z basenu Morza Czerwonego, są od siebie zupełnie odmienne. Eilat, niby faworyzowany, starszy brat, przyciąga całą uwagę wdziękiem zachodnich hoteli, przyćmiewając blaskiem niedaleką, jordańską Akabę, która skromnie kryje się w cieniu braciszka, żyjąc według samodzielnie wyznaczanych standardów. Tam nie ma zasad – a raczej są takie, których biały, zachodni człowiek swoim małym rozumkiem, przyzwyczajonym do jednolitości obrazu i zachowań, nie jest w stanie pojąć. Eilat, choć zachwyca bogactwem, to jednocześnie nim przytłacza. Nie ma tam miejsca na swojskość i swobodę, wszystko jest przesadnie drogie, a po zastanowieniu oczywistość piękna tych wszystkich hoteli, zaczyna po chwili nudzić przyzwyczajone oko. Jednostajność obrazu i pewność, co zobaczy się za rogiem – to jest właśnie nuda i tak nudno jest w Eilacie. Akaba to zupełnie co innego. Jak to mówią, cicha woda brzegi rwie i tak dokładnie jest w tym przypadku – Akaby nie mieliśmy w ogóle odwiedzać, ale z uwagi na niezwykłe okoliczności ,w których się znaleźliśmy aż żal było nie skorzystać z propozycji noclegu, a przy okazji zobaczyć miasto.




Bagaże zostawiliśmy u naszych przyjaciół z Teksasu i ruszyliśmy w miasto. Falafel do ręki, aparat i dokumenty na szyję –oto cały nasz dobytek na najbliższe kilka godzin. Akaba pochłonęła nas do reszty. Wpadliśmy w wir, który stopniowo wciągał nas co raz bardziej, by pod koniec dnia wyrzucić nas niczym fala na brzeg morza, zdezorientowanych i ogołoconych z wszelkich złudzeń. Skrzętnie budowane przez tyle lat stereotypy szlag trafił, a wyobrażenia o arabskim świecie zderzyły się z rzeczywistością. Larry zostawił nas w samym centrum – tak można zapewne nazwać to duże, głośne rondo, przy szerokiej alei obsadzonej palmami, przywodzącej na myśl słoneczne Beverly Hills gdzieś na dalekim zachodzie. To i McDonald przy rondzie to jedyne związki łączące Akabę z zachodem, bo cała reszta była po prostu zupełnie arabska. Weszliśmy w pierwszą lepszą uliczkę i przeniosło nas do innego wymiaru. Jak w ruchomym obrazie, nie było elementu pejzażu, który by się nie poruszał, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nawet budynki wydawały się dopasowywać do rytmu dnia i zabieganych mieszkańców Akaby, którzy, każdy skupieni na swoim zadaniu, zdawali się nie zwracać uwagi na chaos, który dział się dookoła. Nic do siebie nie pasowało. Tu coś leżało pozostawione na podłodze, tu samochód zatrzymał się na środku ulicy, bo trzeba rozładować towar do sklepu, a jeszcze gdzie indziej komuś wysypały się owoce. Nikt nic z tym nie robił, bo chociaż panował zupełny bałagan, jakoś to wszystko miało sens i każdy, poza nami, się w tym odnajdował. Masy kolorowo ubranych ludzi przewijały się we wszystkich kierunkach, powiewając nam przed twarzami wielobarwnymi chustami i długimi szatami. W samym środku my, dwa wysokie białasy, totalnie zbici z tropu i bez chust.  Chociaż miałam jedną, którą co chwilę zakładałam i zdejmowałam, to bliżej mi było do baby z Podlasia niż wyrafinowanej muzułmanki, więc tym bardziej nie chciałam podsycać żaru pod już i tak dostatecznie nadmierną ciekawość.


Patrzyli, obserwowali, wodzili wzrokiem. Czego turyści mogą chcieć od zwykłej, nieciekawej ulicy? Kilka sklepów z ciuchami, ale nie europejskimi, trochę straganów, ale przecież oni to wszystko mają u siebie, więc czego oni tutaj szukają? Inności, odpowiedziałabym zapytana, autentyczności i odpowiedzi na to, jacy wy muzułmanie naprawdę jesteście.

Odpowiedzi szukałam wszędzie. Weszliśmy do pierwszego lepszego sklepu z czystej ciekawości. Przy wyjściu zostaliśmy zaproszeni do kręgu mężczyzn siedzących na niskich stołkach przy ulicy na filiżankę (czy raczej szklaneczkę) herbaty. Ostrzeżeni przed wyjazdem zemstą Faraona, grzecznie odmówiliśmy i zaszyliśmy się w głąb tego kalejdoskopu wrażeń. Oszalałam, jak zobaczyłam sklepy z ciuchami, jeden obok drugiego, niczym imitacja galerii. W witrynach sklepowych można było podziwiać istne dzieła sztuki jeśli chodzi o zdobienia i kolory sukien i chust. Na takie modowe rarytasy mogą sobie pozwolić jednak tylko najbogatsze panie. Dla tych nieco uboższych oferta ubraniowa jest równie ciekawa i jak się okazało po odwiedzenia wnętrza jednego z takich sklepów, wcale nie taka skąpa. Wieszak przy wieszaku, do wyboru do koloru, a wszystko to na naprawdę niewielkiej powierzchni. Zadziwiające, jak zbliżone są zachowania kobiet na cały świecie w sklepach z odzieżą – ten błysk w oku, niby zahipnotyzowane spojrzenie i pełne skupienie na jakże ważnym w tym momencie zadaniu – przeglądaniu, szperaniu, grzebaniu, bo może akurat coś się znajdzie. Nic konkretnego, coś w zupełności wystarczy. Cokolwiek, by zapewnić takiej kobiecie uśmiech na twarzy już do końca dnia, a przynajmniej do momentu powrotu do rzeczywistości. O, taki płaszczyk do ziemi, wyszywany kamieniami szafiropodobnymi, wykończony złotą i srebrną nitką (a jak, po co się ograniczać). Taki właśnie płaszczyk powinien wystarczyć. Mnie jednak nie niego nie było stać. Nie mogłam też się zdobyć na jego przymierzenie – wzrok kilku ciekawskich kobiet stojących akurat w pobliżu nie opuszczał mnie ani na chwilę. Speszona, wyszłam ze sklepu, a za mną speszony chyba jeszcze bardziej Marcin – niewielu facetów wykazało się odwagą, by postawić stopę w tym królestwie modowej rozpusty.







Nadeszła godzina modlitwy. Rozbrzmiewający z głośników głos eskalował panujący już i tak dookoła harmider i nikt nic sobie z tego nie robił. W mojej głowie widniał obraz rzucających wszystko ludzi, padających na ziemię w tym samym kierunku, by zastygnąć tak w bezruchu na kilka kolejnych minut. Nikt się jednak nie zatrzymywał, nikt też nie kładł się na ziemię. Szok i niedowierzanie, tylko kilka osób zaszyło się gdzieś na moment, by w zaciszu swojego sklepiku rozłożyć dywanik i klęknąć na chwilę w geście szacunku okazywanego Allahowi. Allah zrozumie, że tylko na chwilę – w końcu nic się samo nie sprzeda, a za coś trzeba żyć. Ci bardziej gorliwi udali się do pobliskiego meczetu, by w bardziej sprzyjających okolicznościach połączyć się na moment z siłą wyższą w krótkiej rozmowie. Nie mieliśmy odwagi wejść – nieśmiały spacer w oślepiającej od słońca bieli budynku zupełnie wystarczył, by przekonać się, jak bardzo inna jest to wiara od naszej. Nasza jest nieśmiała, zadowalająca się odwiedzeniem kościoła od czasu do czasu, minimalnie w święta, ale maksymalnie co niedzielę. Jest zbudowana z paradoksów – o cudzie Zmartwychwstania śpiewa się ponuro, jakby przecząc słowom wydobywającym się z gardła. Jednak istota naszej wiary wyraża się w cieple ogniska domowego doświadczanego podczas Świąt Bożego Narodzenia i dziecięcej radości podczas wydarzeń Wielkiej Nocy. Jest skromna, ale spokojna. Ich jest dumna i pewna siebie, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Budzi respekt, ale i lęk – nie ma takiego dnia, byś mógł zapomnieć o obowiązku modlitwy. Początek i koniec naznaczony jest zawodzącym śpiewem muezina.

Zachód słońca oglądaliśmy przy otwartym piwie. Chyba jordańskim, bo nazywało się Petra, ale na pewno najtańszym, jakie zdołało nam się upolować. Odnalezienie w miarę ustronnego miejsca okazało się zadaniem przerastającym nasze możliwości, a co dopiero otworzenie piw na oczach innych plażowiczów. Atmosfera była napięta jak struna w gitarze. Przeszliśmy całą plażę, a czujne oko tubylców ani na chwilę nie mrugnęło. To było jak mission impossible, jak test naszej odwagi, bo chyba nigdy w życiu nie otwierałam puszki piwa trzęsącymi od strachu rękoma. Picie alkoholu w Jordanii jest niedozwolone, a przynajmniej w miejscach publicznych takich jak miejska plaża. Nie ma też przeznaczonych do tego pubów, a znalezienie czegoś w rodzaju monopolowego graniczy z cudem. Jak już wspomniałam, cuda się zdarzają i nam się udało, jednak konsekwencje tego zakupu dla naszej psychiki były opłakane w podwójnym wymiarze. Po pierwsze, ten ciekawski wzrok odprowadził nas aż do miejsca na końcu plaży, gdzie kilka osób z podobnie szemranymi zamiarami co nasze urządzało sobie wesołą posiadówę. Były tam duże kamienie, a pomiędzy kamieniami dużo śmieci rozmaitego pochodzenia. Na kamienie trzeba było się wspiąć, co dodatkowo zwracało na nas uwagę, bo nie było to popularne na plaży miejsce spędzania czasu. Gdy w końcu usiedliśmy musieliśmy wymyślić jakiś sprytny sposób na dyskretne otworzenie puszek. Plecami do innych imprezowiczów, w strachu przed jordańskim więzieniem, piliśmy piwo jak młode patusy za sklepem osiedlowym albo na ławce pod szkołą. Kitraliśmy piwa do worka jak tylko ktoś się zbliżał, wstrzymując na chwilę oddech, w obawie, czy ktoś nam zaraz nie spuści wpie*dolu.







Nieprzyjemny aspekt konsumpcji browaru miał też, jak wspomniałam drugi wymiar. Gdy w końcu zebraliśmy się na odwagę i otworzyliśmy puszki, nadszedł czas na wzięcie pierwszego łyka. Cały dzień na to czekaliśmy, dzień był długi i gorący, kilometry w nogach odzywały się już bardzo wyraźnym pojękiwaniem, więc względnie zimne piwko miało być jak lekarstwo na te wszystkie bolączki. Wystarczył pierwszy łyk, by zatęsknić za krajowym Harnasiem, Żubrem czy nawet – o zgrozo! – Kustoszem z plastikowej butelki (niechlubnie muszę przyznać, że miałam okazję przetestować ten browar o bezpośrednio menelskiej konotacji). Piwo Petra było po prostu obrzydliwe. W ustach przechodziło transformację z piwa mocno średniej jakości, by już w przełyku stać się tym, czym w istocie było – spirytusem z dodatkiem przypominającym smak piwa. Pierwsze kilka łyków z trudem przechodziło przez gardło. W pewnym momencie nastąpiła dziwna rzecz – nie wiem, czy to za sprawą urokliwej atmosfery, zachodu słońca i bliskości z naturą, ale nagle Petra zaczęła nam smakować. Gwar dookoła przestał ranić uszy, a kolejne łyki piwa stały się jak (nektar bogów?) miód na serce. Żałowaliśmy, że nie kupiliśmy jeszcze po jednym. Trzeba było już wracać do domu.



Droga do domu nigdy nie jest prosta i zwykle wiedzie na manowce, albo jakieś polne, rzadko uczęszczane ścieżki. Nas prowadziło małe gastro po piwie i doprowadziło na jarmark świąteczny, albo coś na ten kształt. A jako że już prawie grudzień, którego każdy dzień przyćmiony jest wszem i wobec znanym 25 grudnia, to i pamiątek bożonarodzeniowych nie zabrakło. Jak wielka to jest hipokryzja, by w kraju w żadnym wypadku nie świeckim i też nie chrześcijańskim, w przerwach między koncertami muezińskich nawoływań i pod osłoną burki, kupować pamiątki ze Świętym Mikołajem, Rudolfem, a czasem też z Maryją, Józefem i Dzieciątkiem Jezus? Na jarmarku turystów prawie nie było, zatem próba argumentowania tego tym torem odpada na samym początku. Trochę to zabawne, że wiara może ulec na pewnych polach takiej komercjalizacji, że traci swój religijny charakter i występując niejako w przebraniu, łapie w sidła nieświadomości tych wszystkich kupujących, którzy w ową pułapkę chcą zostać złapani.



Ciemność wieczoru rozświetlały sznury światełek choinkowych magicznie porozwieszanych pomiędzy niby-festynowymi, niby-odpustopodobnymi budami. Tych bud było dużo - z pierdołami wszelkiej maści, słodkimi herbatami o różnych smakach i przede wszystkim – z jedzeniem, którego sam zapach zwiastował istną rozpustę dla kubków smakowych. Nad spacerującymi unosił się dym smażonego mięsa, grillowanych warzyw i podpiekanych chlebków - pit. Kulinarny smog przysłaniał przestrzeń w oddali, przez co trudno było nawet domyślić się, jaka niespodzianka czekała w kolejnej budce. 




I tak miałam wrażenie, że im bardziej w głąb się zapuszczaliśmy, tym lepsze skarby można było znaleźć. Wygłodniali rzuciliśmy się na pierwszy lepszy stragan, biorąc to, co najlepiej wyglądało i nie było drogie, by zaspokoić pierwszą falę głodu. To, co tam zjedliśmy było najdziwniejszą potrawą, jaką dane mi było spróbować w Jordanii. W jednym kęsie zawarł się smak słodki, słony i kwaśny, gdzieś pomiędzy zaplątał się jeszcze mięsny umami, by zmieszać się w coś o zupełnie niewytłumaczalnym zmysłowo wrażeniui zginąć w przełyku. Fonetycznie danie nazywało się Kupa. Dość wymownie zważywszy na fakt, jak krzywiłam się podczas jedzenia. Kolejne smakołyki były już o niebo lepsze, bo po prostu mięsne. Pan z budki tak się ucieszył, że przyszliśmy po dokładkę, że z tego entuzjazmu wziął od nas mniej pieniędzy i jeszcze dołożył kawałek mięska. Żyć nie umierać, a im dalej szliśmy, tym było lepiej – w szeregu ciast i innych słodkości znalazł się placek z baraniną i serem, który po prostu rozpływał się w ustach. Najedzeni i szczęśliwi, mogliśmy – tym razem już serio – wrócić do domu.


Komentarze

Popularne posty